Po wyjściu z Funchal popłynęliśmy na wschód w stronę Ilhas Desertas - dwóch innych wysp z Archipelagu Madery. Na przeskok do Lizbony przewidywaliśmy najwyżej osiem dni i na tyle dni dokonaliśmy zakupów. Pogoda w pierwszych dwóch dniach po wyjściu z Funchal była fantastyczna - niezbyt silny wiatr z korzystnych kierunków, ale to się zmieniło. Wiatr z powrotem odkręcił na północno- wschodni, a co gorsza - znacznie przybrał na sile. W trakcie silnych podmuchów, straciliśmy jeden z dwóch sztagów, co ograniczyło wykorzystywanie dotychczasowych możliwości jachtu; polegało to na znacznym zmniejszeniu powierzchni żagli w stosunku do panujących warunków. Ok. 11 listopada dopadł nas kolejny sztorm nieopodal przylądka Roca. Po całym dniu „sztormowania”, postanowiliśmy schować się w Zatoce Gibraltarskiej. Za port docelowy przyjęliśmy Portimao w regionie Algarve. Z chwilą minięcia przylądków St.Vincent (inaczej nazywanym „Przylądkiem Ciepłych Gaci”), wiatr ucichł, a my manewrując pomiędzy dziesiątkami sieci rybackich, podziwialiśmy formy skalne wyrzeźbione przez morze wzdłuż plaż pomiędzy Przylądkiem Sagres i Lagos. Późnym wieczorem wpłynęliśmy do portu w Portimao, gdzie następnego dnia na jacht mieli dotrzeć nasi zmiennicy. Ta ostatnia noc nam dopiero przypomniała, że jeszcze niedawno naszym marzeniem było przepłynięcie Atlantyku, a teraz? To marzenie się kończy tak banalnie- wracamy do domu.
W ciągu całego rejsu przepłynęliśmy 4300 mil morskich, ponad 150 godzin spędziliśmy w sztormie. Dla jednych to może mało, dla innych być może wiele. Dla mnie to „odfajkowanie” jednego z marzeń, które udało mi się osiągnąć w minimalnej liczbie załogi i na takiej, a nie innej trasie.